Puściłem ręce i... w jednej chwili znalazłem się na samym dole schodów wraz z całym potokiem jakichś beczek, butelek, wiader i łopat, które to instrumenta, strącone skądciś mojem ciałem, poleciały wraz ze mną wdół, hałas czyniąc taki, że obudziłyby nietylko czujnego lokatora-policjanta, mieszkającego na dole, ale samego boga snu, Morfeusza.
W jednej chwili wyprysnąłem z pod przygniatających mnie łopat i butelek i wbiegłem zpowrotem na strych. Do hałasu beczek, ciągle się toczących po stromych schodach i nie mogących znaleźć sobie odpowiedniego miejsca, dołączyło się szczekanie zbudzonego psa i jakiś chrapliwy głos męski — Franka, a co to tam na strychu się wyczynia?!
„Bywają przykre chwile w życiu“ — rzekł podobno rak, gotując się we wrzątku.
Nie jestem rakiem, nie siedziałem też we wrzątku, lecz zrobiło mi się niemniej przykro, jak owemu rakowi.
Uciekać nie było gdzie. Rzuciłem się zdesperowany na jakąś słomę i nasłuchiwałem z biciem serca rozmowy na dole.
— Co tam je na strychu, pytam się — grzmiał głos męski.
— Et nic, koty się marcujom — odpowiedział głos kobiecy.
Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.