podwórko. Tędy droga, wspaniały żeglarzu — mruknąłem uradowany.
Okno znajdowało się na wysokości drugiego pietra. Żadnej rynny wpobliżu — wleźć było niepodobieństwem. Skakać nie ryzykowałbym: śmierć pewna lub w najlepszym wypadku złamanie zadnich nóg. Ale na wysokości dwóch metrów nad oknem zauważyłem ciemne zarysy haku. Tuż nad hakiem znajdował się dach. W głowie zaświtał mi plan: zaczepić jaką linkę na hak, wdrapać się po niej na dach, a z dachu już zleźć po rynnie nadół. Plan swój zacząłem realizować w błyskawicznem tempie. Pozrywałem sznury, na których się suszyła bielizna, i skręcać począłem linę. Śpieszyłem się, gdyż bałem się, że zacznie świtać i trzeba będzie siedzieć na strychu jeszcze jeden dzień. Linka wypadła nieźle, niepokoiło mnie tylko, że sznurki były podgniłe od wilgoci rozwieszanej na niej bielizny i niebardzo mocne. Stanąłem na parapecie okna, zrobiłem pętlę i zarzuciłem ją na hak. Zrobione. Pociągnąłem kilka razy. Trzyma. All right — można leźć.
Przeżegnałem się, grzesznego ducha Bogu polecając, i przełożyłem jedną nogę za okno. Krótka chwila wahania: przełożę drugą nogę, a będę już stał tylko na cienkim gzymsie, na wysokości drugiego piętra, trzymając się przegniłej linki.
Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.