Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/36

Ta strona została uwierzytelniona.

W trzy minuty po wezwaniu wachty robota jest wykonana i „Lwów“ idzie w tępy bejdewind.
— Luzować gejtawy i gordingi! — rozlega się znowu głos komendy bosmańskiej — dwunastu ludzi na reje, bram i bom-bram żagle rozwijać! Na wanty!
Wskakujemy na wanty i pniemy się wzwyż. Piorunem przechodzimy przez mars i saling.
Szóste, siódme, ósme, dziesiąte piętro normalnego warszawskiego domu — obliczam, patrząc wdół, wysokość, na jakiej się znajduję.
Jeszcze parę chwytów, i już wyczuwam pod stopami pertę bom-bramu, na której się stoi podczas pracy przy żaglach.
Luzujemy sejzingi, zwalniamy leżący na rei żagiel z krępujących go więzów i spychamy wdół. W jednej chwili płótnisko wydyma się z trzaskiem i rozgłośnie trzepoce na wietrze.
Mgnień parę patrzę z zawrotnej wysokości wdół, trzymając się wprawdzie nie kurczowo, ale zawsze dość mocno stalowego pręta jagsztagu.
— Hu — myślę sobie — niech mi się tylko obsunie teraz stopa, a jedyny syn mojego ojca zmieni się w mgnieniu oka w proch i drobny pył, którego z lupą będą szukać po pokładzie.
Po rozwinięciu bramu i bom-bramu schodzimy