ba szeregi palm. Stoki góry usiane są białemi plamkami; są to wille bogatych Amerykanów, którzy przyjeżdżają tutaj leczyć się ożywczem, południowem powietrzem Madery od chorób płucnych. U samego podnóża góry, omywane połyskującemi w słońcu modremi falami oceanu, leży niepokalanej białości murów miasto Funchal, główne miasto Madery. Zkolei wzrok z widoków dalszych przechodzi na bliższe. Oglądam ciekawie przestrzeń wodną, dzielącą „Lwów“ od brzegu, t. zw. redę.
Port Funchal, portem właściwie nie będąc, nie mając żadnych urządzeń portowych, służy jedynie jako przystań parowców pasażerskich, które stoją na redzie, zresztą na redzie złej, nieosłoniętej od fal i wiatrów. Stał właśnie niedaleko od nas jakiś dwukominowy statek niemiecki, szykując się do odpłynięcia; uwijały się jeszcze koło niego szalupy z owocami i małe stateczki portowe, dowożące węgiel z brzegu, a właściwie od niewielkiego, zakrzywionego molo, służącego do przeładunku węgla na pomniejsze statki, mogące do niego podejść. Oprócz niemieckiego statku stały tam jeszcze na kotwicy jakieś dwa żaglowce, małe szkunery, parę szalup, coś ze dwie dziwaczne motorówki z żółtemi komikami i to wszystko. Reda była pusta. Wzrok mój padł na malutki stateczek, holownik o rozpiętym
Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/73
Ta strona została uwierzytelniona.