nad pokładem tentem, zbliżający się do burty „Lwowa“. Uwijało się na nim parę osobników w niebieskawych mundurach. Władze portowe. Za chwilę holownik przybił do trapu. Jakiś opalony jegomość w słomkowym kapeluszu o szerokich kresach wskazywał nam wielką paczkę papierów, którą trzymał w ręku. Listy. I oto na gwarnym „Lwowie“ zaległa cisza, każdy zaszył się w jakiś odosobniony kąt i zagłębił się w czytaniu wiadomości z domu, z dalekiej ojczyzny. Były też i gazety z Polski, które wyrywano sobie z rąk — wszak przeszło miesiąc byliśmy w morzu bez żadnych wiadomości, nie zawijając do żadnego portu, ląd widząc rzadko, a właściwie wszystkiego dwa razy, w Sundzie i w La Manche.
Rozlega się gwizdek. Baczność!
Komendant wrócił z lądu po załatwieniu formalności portowych. Za chwilę zbiórka dwóch wolnych wacht, urlopowanych na ląd. Jestem w jednej z nich, to też pędzę do międzypokładu, myję się, przebieram w czysty mundur i staję w szeregu. Za chwilę odbijają szalupy, mające nas zawieźć na ląd. Przed szereg wychodzi oficer służbowy i robi przegląd mundurów, butów, czapek. Wszystko musi być we wzorowym porządku. Jeśli buty źle oczyszczone, mundur nieodprasowany, czapka bez znaczka, to marynarz, u którego jedna z tych części
Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.