lewe oko pocieszało ją, że to nic, że ja się nie znam na pięknościach wysp południa, że ani chwili nie wątpię, że każdy kacyk licznych plemion murzyńskich życieby swoje złożył w ofierze u jej cienkich, krzywych nóg, że wreszcie krzywe nogi też niekoniecznie są brzydkie, że „...de gustibus et coloribus non est disputandum...“, że wreszcie, co jest dobre, a może nawet piękne na Maderze, dla mnie, Polaka i Europejczyka, jest ohydne, że wreszcie... merci! Wymówiły to słowo nietylko oczy, ale i usta. Posadziłem ją na kanapie obok jakiegoś zażywnego murzyna we fraku (miał minę wodza), który, ujrzawszy ją, przewrócił białkami oczu z zachwytu i z punktu poprosił do tańca. Ja, nie żegnając się z kolegami, złapałem za czapkę i uciekłem.
Gdy wyszedłem na ulicę, była noc.
Parna, gwiezdna, południowa noc.
W powietrzu rozlegały się dźwięki mandolin i gitar, O signora, o signora! śpiewały melodyjne, czasami nawet piękne głosy męskie. Na ulicach ruch. Światła. Samochody. Mułowych sanek nie widać, może niebezpiecznie niemi jeździć w nocy, nie wiem. Na głównym placu gra orkiestra wojskowa. Tłumy ludzi. Powietrze brzmi muzyką i śpiewami. O signora, o signora...
Spojrzałem na zegarek — wpół do ósmej.
Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.