poruszyła mnie do głębi. Może i wino będzie? — pomyślałem.
W rezultacie polazłem za moim ciceronem oglądać wulkan.
Droga prowadziła przez egzotyczny las, w którym wśród palm rosły drzewa, jakich nie widziałem jeszcze nigdy nawet w albumach botanicznych. Jedynem znajomem drzewem była sosna, którą wszakże Guilherme przerobił na „pinję“.
Po drodze spotykaliśmy pędzone do miasta muły, obładowane owocami.
Ponad wierzchołkami drzew widać było szczyt owego wulkanu.
Na oko mógł on być odległy na jakąś milę od miasta.
Gdy jednak po półgodzinie drogi, chociaż bliski, nie zbliżył się do nas nawet o centymetr, a upał wycisnął ze mnie wszystkie zapasy wilgoci, zatrzymałem się pod jakąś „pinją“ i spytałem mojego Portugała, jak też daleko jest stąd do owego zdechłego wulkanu.
— Och, bagatelka — odparł Guilherme — dwadzieścia mil, nie więcej.
Ze strachu omal nie usiadłem na jakimś kolczastym kaktusie.
— Nie idę dalej — oświadczyłem kategorycz-
Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/96
Ta strona została uwierzytelniona.