Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/106

Ta strona została przepisana.

— Zmusza nas do robienia tego, czego się pragnie.
Czekała, czy się roześmieje — słowa jej brzmiały tak głupio. Nie śmiał się jednak.
— I nie myśli się o następstwach? Znam to. Dobrze mieć w sobie takiego djabła.
Noel potrząsnęła przecząco głową.
— Oto i tatuś. Już wraca.
Fort wyciągnął ku niej rękę.
— I tak już odchodzę. Dobranoc. I niech się pani za dużo nie martwi, dobrze?
Trzymał długo jej rękę w swej dłoni i mocno ją uścisnął.
Nie martwić się! Łatwa rada! A Cyryl?

2.

We wrześniu 1916 roku sobota pomimo wojny zawsze jeszcze poprzedzała niedzielę. Dla Edwarda Piersona dzisiejsza sobota była dniem żmudnej pracy; nawet teraz, choć już północ się zbliżała, uczył się jeszcze na pamięć dopiero co napisanego kazania.
Będąc szczerym patrjotą, pragnął czasem gorąco porzucić swą parafję i zaciągnąć się jako kapelan do szeregów, tak, jak to uczynił jego wikary. Wydawało mu się, że ludzie muszą uważać jego tryb życia za próżniaczy, tchórzliwy i nieużyteczny.
Nawet w czasach pokoju wyczuwał chwilami powiew chłodu, na jaki kościół był narażony w materjalistycznym wieku. Wiedział, że z dziesięciu osób dziewięć patrzy na niego, jak na pasorzyta, wędrującego po świecie właściwie bez zajęcia. A ponieważ sumienność była jedną z jego najgłębiej zakorzenionych cech, zapracowywał się, ile miał sił.
Wstał dziś o pół do siódmej, wykąpał się, odbył codzienną gimnastykę i zasiadł do swego kazania — gdyż