Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/153

Ta strona została przepisana.

siały jeszcze na gałęziach, smukłe piękne drzewa zdawały się cieszyć, że zostały oswobodzone z ciężaru letniego listowia. Delikatne gałęzie i gałązeczki kołysały się i tańczyły na wietrze, a zmyte deszczem lamparcie pnie miały w rysunku smukłą, nieangielską lekkość. Noel poszła wdół aleją i usiadła na ławce. Tuż koło niej jakiś artysta malował. Stalugi oddalone były od niej zaledwie o trzy kroki tak, że mogą widzieć obraz; przedstawiał szereg domów przy Park Lane, widzianych poprzez wesołą sieć platanów. Malarz mógł mieć około czterdziestu lat, był wysokim człowiekiem, najwidoczniej cudzoziemcem, wskazywała na to jego wąska, długa, owalna twarz bez zarostu, o brwiach wzniesionych i wielkich szarych oczach, których natężony wyraz spowodowany był zapewne bólami głowy i intensywnem życiem wewnętrznem. Spoglądał na nią często, a i Noel, idąc za nowym pędem do poznawania „życia“, przypatrywała mu się ukradkiem. Mimo to była trochę zaskoczona, kiedy zdjął miękki, szeroki kapelusz i rzekł cudzoziemskim akcentem:
— Proszę mi wybaczyć śmiałość, mademoiselle, ale czy pani nie pozwoliłaby mi zrobić szkicu pani, siedzącej na ławce? Pracuję bardzo szybko. Bardzo panią o to proszę. Widzi pani, jestem Belgiem, nie znam się na formach towarzyskich. — Uśmiechnął się.
— Proszę, jeżeli pan ma ochotę.
— Bardzo pani dziękuję.
Przysunął stalugi i zaczął rysować. Schlebiało jej to, choć trochę niepokoiło. Był taki blady i miał dziwne, głodne oczy, które ją wzruszały.
— Czy pan już długo jest w Anglji? — spytała po chwili.
— Od pierwszych miesięcy wojny.
— Czy pan się tu dobrze czuje?