Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/154

Ta strona została przepisana.

— Z początku bardzo tęskniłem za domem. Ale wyżywam się w obrazach; Londyn jest pełen cudów.
— Czemu pan chce mnie szkicować?
Malarz uśmiechnął się znowu.
— Mademoiselle, młodość jest tajemnicza. Młode drzewa, które właśnie malowałem, mają o tyle więcej wyrazu, niż wielkie, stare. Oczy pani widzą rzeczy, które się jeszcze nie zdarzyły. Jest w nich wyrok Losu, ale ukryty głęboko, byśmy go nie mogli odczytać. W moim kraju niema takich twarzy; jesteśmy o wiele prostsi, nie ukrywamy swoich uczuć. Anglicy są pełni tajemniczości. Jesteśmy wobec nich jak dzieci. A przecież pod pewnemi względami wy jesteście dziećmi w porównaniu z nami. Nie znacie świata. Wy Anglicy obeszliście się z nami dobrze, ale nas nie lubicie.
— Myślę, że i wy nas nie lubicie?
Uśmiechnął się znowu; zauważyła że zęby jego były bardzo białe.
— No, niebardzo. Anglicy robią wiele rzeczy z poczucia obowiązku, ale serca chowają dla siebie. A ich sztuka — no, to doprawdy zabawne!
— Niewiele wiem o sztuce — szepnęła Noel.
— Dla mnie sztuka — to wszystko — rzekł malarz i zamilkł rysując ze zdwojoną szybkością i zapałem.
— Tak trudno o tematy — zauważył nagle. — Nie mogę sobie pozwolić na modele, a londyńczycy niechętnie widzą, kiedy maluję z natury. Gdybym mógł mieć stale taki model, jak pani! Pani — pani ma jakieś zmartwienie, prawda?
Usłyszawszy to krótkie a niespodziane pytanie, Noel podniosła oczy i zmarszczyła brwi.
— Każdy ma teraz zmartwienie.
Malarz chwycił się za brodę; oczy jego stały się nagle tragiczne.
— Tak, — rzekł, — każdy. Nieszczęście jest dziś