Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/176

Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.

Ilekroć w jakiejś rodzinie pojawi się prawdziwa i do tego niemiła tajemnica, którą trzeba starannie ukrywać przed jednym z jej członków, osoba ta popada zazwyczaj w zupełne osamotnienie. Pierson jednak żył w samotności od lat piętnastu, nie odczuwał więc może w samotności od lat piętnastu, nie odczuwał więc może tak silnie tej zmiany. Marzycielskość jego usposobienia powodowała w nim dziwną samowystarczalność, którą tylko gwałtowne wstrząsy mogły zamącić. Wypełniał dalej swe codzienne obowiązki, które zakrzepły dla niego i tak stwardniały, jak owe kostki bruku na jego codziennej drodze do pracy i do domu.
Zdanie malarza, że zajęcie jego nic miało żadnej styczności z otaczającem go życiem, nie było zupełnie słuszne. Był przecież obecny przy narodzinach, przy ślubach i przy śmierci. Pomagał ludziom, gdy gnębiła ich bieda lub choroba. W niedzielne popołudnia opowiadał dzieciom przypowiastki z Biblji, zaopatrywał głodnych w strawę ze swojej kuchni. Nigdy nie oszczędzał siebie, miał zawsze otwarte uszy na ludzkie prośby. A jednak nie rozumiał ich i oni to czuli. Miało się wrażenie, jakby on albo oni cierpieli na kurzą ślepotę. Oni widzieli inne kolory, on inne.
Jedna z ulic jego parafji wychodziła na główną arter-