Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/27

Ta strona została przepisana.

usta do jej stopy. Oczy jej rozbłysły; wstała jednak i pobiegła dalej — nie spodziewała się, że pocałuje ją w nogę. Słyszała, że goni za nią i przystanęła, oparłszy się o pień brzozy. Dopadł jej i, nie wyrzekłszy słowa, przycisnął wargi do jej warg. Nadeszła dla nich ta chwila życia, której żadne słowo nie zdoła określić. Znaleźli swe zaczarowane miejsce i nie ruszali się z niego. Siedzieli, objąwszy się ramionami, a szczęśliwy duch lasu patrzył na nich. Nic tak nie pobudza szybkiego rozwoju miłości, jak wojna. To, co w normalnych czasach trwałoby sześć miesięcy, stało się tu w przeciągu trzech tygodni. Szybko minęła godzina. Wkońcu Noel rzekla:
— Muszę pomówić z tatusiem, Cyrylu. Miałam zamiar powiedzieć mu coś dziś rano, ale myślałam, że lepiej będzie poczekać, bo nuż ty się nie odezwiesz?
Morland odparł: — Och, Noel!
Podczas tej rozmowy na górze imię jej powracało mu stale na usta. Minęła druga, krótka godzina; Morland rzeki:
— Zwarjuję chyba, jeśli się nie pobierzemy, nim wyruszę!
— Jak długo trzeba jeszcze czekać?
— Króciutko, jeżeli się pośpieszymy. Mam sześć dni urlopu, a może komendant da mi jeszcze jeden tydzień, jeżeli mu powiem, że się żenię.
— — Biedny tatuś. Pocałuj mnie jeszcze, — długo.
Kiedy „długi“ pocałunek się skończył, rzekła:
— Więc będę mogła pojechać z tobą i być blisko ciebie, aż wyruszysz? Och, Cyrylu!
— Och, Noel!
— Może nie będziesz musiał wyruszyć tak prędko. Nie idź, jeżeli się tylko da!
— Jeżeli się tylko da, kochanie; ale to niemożliwe.
— Pewnie, że niemożliwe. Ja wiem. Młody Morland szarpnął się za włosy.