Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/298

Ta strona została przepisana.

Mon dieu! — rzekł. — Przecież to klęska dla pana monsieur le curé? — A jednak jego poczucie klęski wiązało się tak ściśle z niedokończonym obrazem, że Pierson nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— Ach, monsieur! — rzekł malarz, którego uwadze nigdy nic nie uszło. — Comme je suis égoiste! Nie umiem ukrywać uczuć; niestety! Moje rozczarowanie musi się panu zapewne wydać błahostką w porównaniu z bólem, jaki panu sprawi rozstanie ze swem starem domostwem. Przeżywa pan teraz zapewne bardzo smutne czasy. Niech mi pan wierzy, że umiem to zrozumieć. Byłoby jednak impertynencją wypowiadać swe uczucia przed kimś, kto nie okazuje nam smutku, prawda? Wy Anglicy nie pozwalacie nam, byśmy brali udział w waszych strapieniach; chowacie je dla siebie.
Pierson spojrzał zdziwiony.
— Prawda — rzekł. — Święta prawda!
— Nie jestem powołany na sędziego chrystjanizmu, monsieur, ale dla nas artystów drzwi serc ludzkich stoją otwarte, możemy spoglądać we własne serca i w serca innych. Nie mamy zapewne poczucia dumy — c‘est très indelicat. Niech mi pan powie, monsieur, czy pan uważałby to za rzecz poniżej godności własnej, gdyby mi pan opowiedział o swoich strapieniach, tak, jak ja mówiłem panu o własnych?
Pierson opuścił głowę, zakłopotany.
— Wygłasza pan kazania o wszechludzkiem miłosierdziu i miłości — ciągnął dalej Lavendie; — ale jakże to być może, skoro jednocześnie uczy pan chować własne smutki dla siebie? Ludziom trzeba przykładów, nie nauki; pan zachowujesz się, jak obcy, nie jak brat. Żąda pan od innych, czego pan sam nie daje. Niech pan powie szczerze, monsieur, czy pan nie czuje, że w każdem objawieniu się pańskiej duszy i uczuć promieniuje od pana cnota? Powiem panu też, na czem to polega,