Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/304

Ta strona została przepisana.

całej powściągliwości Piersona krążyły ciągle plotki, pobudzające silnie ciekawość. Autorzy listów anonimowych nie wykorzystali wprawdzie ostatniego tygodnia, by się popisać swym czynem, starali się jednak przez ten czas usprawiedliwić przed sobą ze swego skrytego postępowania. A osiągnąć to można było najłatwiej omawiając z sąsiadami poważną, a niemiłą sytuację, w jakiej biedny proboszcz się znajduje. Rezultatem była żywsza frekwencja w kościele niż przez cały czas od początku lata. Pierson nie był nigdy wielkim mówcą, głos jego nie posiadał dość szerokiego brzmienia ani gibkości, myślom nie dostawało szerokiego zakroju ni polotu; popadał też czasem w monotonność, która jest tak często spotykaną wadą zawodowych mówców. Wywoływał jednak wrażenie dobroci i szczerości. W ten ostatni niedzielny wieczór wygłaszał znowu pierwsze kazanie, jakie wygłosił z tej kazalnicy świeżo po powrocie z podróży poślubnej ze swą młodą żoną. „Salomon w całej swej krasie nie był tak strojny, jak jeden z tych“. Brak było dziś kazaniu radosnego zapału, jaki bił z niego w owym najszczęśliwszym dniu, a jednak znękany głos i oblicze Piersona nadawały kazaniu jakieś głębsze znaczenie. Grację, która wiedziała, że zakończy mowę pożegnaniem, ogarnęło już na długo przedtem silne wzruszenie. Siedziała, walcząc ze łzami i spojrzała na niego dopiero wtedy, gdy długa przerwa w kazaniu wznieciła w niej obawę, że może ojca opuściły siły. Pierson pochylony był nieco naprzód i zdawał się nie widzieć przed sobą niczego; ręce zaciśnięte na brzegu kazalnicy drżały. Głębokie milczenie panowało w kościele, gdyż oblicze jego i postać robiły nawet na Gracji niesamowite wrażenie. Kiedy rozchylił wargi, by mówić dalej, mgła przesłoniła jej wzrok i straciła go z oczu.
— Przyjaciele, opuszczam was; oto ostatnie słowa, jakie kiedykolwiek wypowiem z tego miejsca. Idę do in-