Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/306

Ta strona została przepisana.

Skończone! Nie do pojęcia, że nigdy już tu nie będzie stał, że nigdy nie zobaczy tych dachów, tego skrawka skweru, nie usłyszy swojskiego świergotu wróbli. Usiadł przy organach i zaczął grać. Po raz ostatni zabrzmiał ich dźwięk, po raz ostatni echo obiegło pusty Dom Boży. Grał długo; poza nim kościół zatapiał się zwolna w coraz gęstszym mroku. Ze wszystkiego, co tu pozostawi, za tem tęsknić będzie najbardziej — za przywilejem, by przychodzić tu i wypowiadać swe uczucia w dźwiękach, rozpływających się w ciemnej pustej przestrzeni coraz to piękniejszem brzmieniem. Z każdym akordem zatapiał się coraz głębiej i głębiej w falującą melodję tonów, zatracając poczucie rzeczywistości, aż w końcu muzyka i ciemny budynek spłynęły w jeden hymn uroczystej ekstazy. Daleko poza nim coraz głębsza ciemność otulała kościół, aż w końcu ławki i ołtarz rozpłynęły się w mroku i tylko kolumny i ściany jaśniały niewyraźnie. Zaczął grać swój ulubiony powolny ustęp z siódmej Symfonji Beethovena — zatrzymał się przy „Finale“, który wywoływał w nim zawsze błogie wizje. Kot, czyhający na wróble, wślizgnął się przez małe okienko i skulił się przestraszony, spoglądając na niego zielonemi oczyma. Zamknął organy, zeszedł szybko na dół i zamknął po raz ostatni swój kościół. Na ulicy cieplej było, niż w gmachu i jaśniej, gdyż światłość dnia nie zagasła jeszcze. Odszedł kilka kroków, przystanął i spojrzał w górę. Ściany, przypory i wieża otulone były mleczno-szarym cieniem. Szczyt wieży zdawał się dotykać gwiazd. — Żegnaj, mój kościele! — pomyślał. — Żegnaj, żegnaj! — Czuł, że twarz mu drga. Zacisnął zęby i odwrócił się.