Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/336

Ta strona została przepisana.

darty nosek i wypukłe czółko i patrzyło na matkę szeroko otwartemi, błękitnemi oczyma, które tonęły formalnie w tłustych policzkach.
— Ciekawym, o czem takie maleństwo myśli, — rzekł.
Noel włożyła palec w piąstkę dziecka.
— Myśli tylko wtedy, kiedy mu czegoś trzeba.
— To głębokie powiedzenie; ale przypatruje się pani mimo to z widocznem zainteresowaniem.
Noel uśmiechnęła się; w odpowiedzi pełne usteczka maleństwa rozchyliły się bardzo powoli ukazując bezzębne dziąsła.
— Jakie ono słodkie, — szepnęła.
— Ty także, — pomyślał. Och! żebym miał tylko odwagę ci to powiedzieć!
— Tatuś jest u nas, — rzekła nagle, nie podnosząc nań oczu. Odjeżdża pojutrze do Egiptu. Tatuś pana nie lubi.
Serce Forta zabiło niespokojnie. Czyżby mu to powiedziała, gdyby — gdyby nie była choć troszkę po jego stronie?
— Nie dziwi mnie to, — rzekł. — Jestem grzesznikiem, jak pani wie.
Noel spojrzała na niego. — Grzech! — rzekła i pochyliła się znowu nad dzieckiem. Słowa i ton, którym je wypowiedziała, pochylona nad swem — maleństwem, podsunęły mu myśl: — Gdyby nie to małe stworzonko, nie mógłbym mieć cienia nadziei!
— Pójdę się przywitać z ojcem pani. Czy jest w domu?
— Przypuszczam.
— Czy mogę przyjść jutro?
— Jutro niedziela. I ostatni dzień tatusia.
— Ach, naturalnie.