Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/56

Ta strona została przepisana.

czas tej godzinnej drogi, przystawała kilkakrotnie w miejscu oświetlonem jasno blaskiem księżyca, wyciągała z zanadrza małą fotografję, całowała ją i chowała z powrotem na sercu, nie bacząc, że w miejscu tak gorącem każdy obrazek musi się zniszczyć. Świadomość, że oddała się miłości bez zastrzeżeń, nie wywoływała w niej najlżejszego uczucia skruchy. Była jej jedynem ukojeniem wobec rozpaczliwej samotności tej nocy, podtrzymywała ją i przepełniała uczuciem dumy. Szła naprzód ze wzniesioną głową, jakby odniosła zwycięstwo nad Losem. Należał do niej na zawsze, cokolwiekby się stać mogło. Nie myślała nawet o tem, co powie, kiedy wróci do domu. Weszła w aleję; szła ciągle jakby we śnie. Wuj stał przed bramą; słyszała jego utyskiwania. Wyszła z cienia drzew, przystąpiła prosto do niego, spojrzała w jego zatroskaną twarz i rzekła spokojnie:
— Cyryl prosił mnie, żebym was wszystkich pożegnała w jego imieniu. Dobranoc!
— Ależ słuchaj, Nolli — ty...
Minęła go. Szła do swego pokoju. Tam przed drzwiami stała ciotka i chciała ją pocałować. Cofnęła się.
— Nie, ciociu. Nie dziś! — Prześlizgnęła się koło niej i zamknęła drzwi na klucz.
Bob i Thirza Pierson spotkali się w swoim własnym pokoju i spojrzeli na siebie pytająco. Kamień spad! im z serca na widok bratanicy, powracającej zdrowo i cało do domu; ale teraz uczucie ulgi zostało zamącone innemi wrażeniami. Bob Pierson wypowiedział się pierwszy:
— Uf! Myślałem już, że trzeba będzie przeszukać rzekę. Co te dziewczęta wyrabiają!
— To wojna, Bob.
— Nie podobał mi się wyraz jej twarzy. Nie wiem dlaczego, ale nie podobał mi się.
Thirza odniosła to samo wrażenie, ale nie chciała tego przyznać, w obawie, by Bob nie brał sobie tej spra-