Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/126

Ta strona została przepisana.

Jedynie mały Jolly żywo podtrzymywał rozmowę; posiadał wiele cennych przedmiotów, pragnąłby też bardzo zaprezentować je jak najrychlej nieznajomemu temu przyjacielowi — o zabawnie długich, zwisających na podbródek wąsach i rękach, tak śmiesznie pomarszczonych i pokrytych mnóstwem niebieskich żył — zakładającemu nogę na nogę, jak jego własny tatuś (zwyczaj, który starał się sam naśladować), że jednak był Forsytem, chociaż niespełna ośmioletnim, nie wspominał ani o posiadanych już zabawkach, ani o tem, co w tej chwili najbliższem było jego sercu — o obozie żołnierskim, wystawionym w oknie jednego ze sklepów i przyobiecanym mu przez ojca. Niewątpliwie wydawało mu się to zbyt wielkiem zuchwalstwem — wspominanie o tym przedmiocie najwyższych pożądań byłoby nazbyt już ryzykownem kuszeniem Opatrzności.
Słońce rzucało blaski swoje poprzez gąszcz liści na małą, złożoną z trzech pokoleń grupę, spokojnie usadowioną pod starą gruszą, która oddawna już nie rodziła owocu.
Pobrużdżona twarz starego Jolyona czerwieniła się smugami, jak zazwyczaj czerwienią się twarze starych ludzi w słońcu. Ujął w dłoń swoją rączkę małego Jolly; malec wlazł na dziadkowe kolana, a mała Holly, zelektryzowana tym widokiem, wdrapała się na nie także. Odgłos grzebania ziemi łapami psa Baltazara rozbrzmiewał rytmicznie.
Nagle młoda pani Jolyonowa wstała i pośpieszyła do wnętrzu domu. W chwilę potem mąż jej, wybąknąwszy jakiś pretekst, poszedł za nią. Stary Jolyon pozostał sam z wnukami.
Lubiąca podobne skoki ironiczne Natura zaczęła dokonywać w nim jednego z dziwnych owych przewrotów, podporządkowanych niezmiennym jej prawom, których władza sięga najtajniejszych głębin serc ludzkich.