Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/164

Ta strona została przepisana.

konania, przy całym też swoim gniewie na niego uzmysłowił sobie odrazu jasno konsekwencje ostrego z nim zatargu. Ujrzał przed sobą dom swój niedokończonym, Irenę wzburzoną, a samego siebie wystawionego na powszechne pośmiewisko.
— Dajmy temu spokój! — mruknął ponuro. — Zajmijmy się lepiej rachunkami.
— Zgoda — rzekł Bosinney. — Ale pośpieszmy się, jeśli łaska. Muszę wrócić w porę, żeby zajechać po Junę do teatru.
Soames rzucił na niego okiem ukradkiem i odparł:
— Umówił się pan z nią u nas pewnie?
Bosinney nie wychodził prawie z jego domu.
Nocy poprzedniej spadł deszcz — prawdziwie wiosenny deszcz; ziemia pachniała wilgocią młodej trawy i dzikich ziół. Ciepły, łagodny wietrzyk poruszał liście i nabrzmiałe złotawe pąki starego dębu, kosy wygwizdywały swoje trele na cały głos w pełnem świetle słońca, jakgdyby chciały wyśpiewać treść własnej duszy.
Był jeden z owych czarownych dni wiosennych, budzących w sercu człowieka niewysłowioną tęsknotę, bolesną słodycz, dziwnie głębokie rozrzewnienie, przykuwających go do byle listka czy trawki, przed któremi staje on bez ruchu, rozwierających jego ramiona do objęcia niemi świata całego w uścisku. Ziemia promieniowała ciepłe fale, przedzierające się poprzez mroźną, nieopadłą z niej jeszcze szatę zimową. Była to jakgdyby wabiąca jej pieszczota, zachęta do utulenia się w jej ramiona, do przywarcia stęsknionem ciałem do macierzystego jej łona i przylgnięcia do niej spragnionemi ustami.
W takim właśnie jak ten dniu otrzymał nareszcie Soames od Ireny przyzwolenie, o które błagał ją tylokrotnie. Siedząc na ułamanym pniu drzewa, uroczyście przyobiecał jej, po raz niewiadomo który, że gdyby