Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/177

Ta strona została przepisana.

dręczących i naciągniętych, jakie zapanowały ostatnio. Przyszła w zamiarze stanowczego rozmówienia się z nim: patrzyła też na scenę z głęboką zmarszczką, ściągającą jej brwi, w milczeniu, z rękami splecionemi kurczowo na kolanach. Osaczył ją rój kłujących żądłem zazdrości przypuszczeń.
Jeżeli nawet Bosinney zdawał sobie sprawę z jej stanu, nie dał tego niczem poznać po sobie.
Kurtyna zapadła. Skończył się pierwszy akt.
— Strasznie tu gorąco! — rzekła młoda dziewczyna. — Chciałabym wyjść.
Wiedziała, że jest bardzo blada — zarazem też wiedziała — wyczuła to podrażnionemi swojemi nerwami, że narzeczony jej jest niespokojny, jakgdyby poczuwał się do winy.
Na końcu korytarza otwarty balkon wychodził na ulicę. Stanęła na nim, oparta o ścianę, czekając, aby Fil rozpoczął pierwszy.
Wkońcu jednak nie wytrzymała naprężenia chwili.
— Muszę ci coś powiedzieć, Filu — rzekła.
— Cóż takiego?
Wyzywający ton jego pytania oblał nagłym rumieńcem jej policzki. Z ust jej zerwały się namiętne słowa:
— Nie dajesz mi okazji ujawniania ci mojej miłości — od tak dawna już!
Bosinney utkwił wzrok w bruku ulicznym. Milczał.
Juna zawołała błagalnie:
— Wiesz przecież, że uczyniłabym wszystko dla ciebie — że chciałabym być dla ciebie wszystkiem!...
Z ulicy doleciał wzmożony gwar, poprzez który donośniej jeszcze i ostrzej dźwięknął dzwonek, oznajmiający rychłe rozpoczęcie drugiego aktu. Juna nie poruszyła się. W piersi jej zawrzała rozpaczliwa, głucha walka. Czy ma odważyć się postawić wszystko na kartę? Czy ma rzucić wyzwanie temu obcemu wpływowi, temu