Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/182

Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ III.
PRZEJAŻDŻKA ZE SWITHINEM

Dwa wiersze pewnej piosenki w znanym starym śpiewniku na użytek dzieci szkolnych brzmią jak następuje:
„Jak lśniły guziki na jego fraczku niebieskim! tra-la-la! Jak śpiewał i nucił, niby ptaszek, tra-la-la!...“
Swithin nie śpiewał i nie nucił jak ptaszek, wychodząc jednak z siedziby swojej w dzielnicy Hyde Parku i patrząc na czekające przed domem, zaprzężone do powozu konie, miał prawie ochotę zanucić jakąś melodję.
Popołudnie było ciepłe i pachnące, niczem dzień czerwcowy. Jakgdyby dla uzupełnienia podobieństwa do staroświeckiej piosenki, wdział na siebie Swithin granatowy surdut, odważywszy się nie wkładać zwierzchniego okrycia po trzykrotnem zesłaniu lokaja Adolfa na ulicę, aby się upewnić, że niema ani śladu wschodniego wiatru. Opiął surdut tak ściśle dokoła okazalej swojej postaci, że jeśli nawet guziki na nim nie lśniły w rzeczywistości, mogły z łatwością lśnić. Byłoby to zupełnie naturalne. Stanąwszy w całym swoim majestacie na chodniku ulicznym, wciągnął na ręce zamszowe rękawiczki; w swoim szerokim, w kształcie dzwona kapeluszu, z masywnemi swojemi kształtami, wyglądał zbyt pierwotnie jak na Forsyta. Jego gęste siwe włosy, namaszczone przez Adolfa pomadą, wydawały woń opoponaksu i cygar — słynnej marki Swithinowej — za które płacił sto czterdzieści szylingów za setkę i o których niezbyt uprzejmie wyraził się Jolyon, że nie paliłby ich, choćby mu je ofiarowano w prezencie; tylko koński żołądek potrafiłby je znieść!...
— Adolfie!...
— Pszę jaśnie pana!
— Nowy szal pledowy!