Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/191

Ta strona została przepisana.

kami, obserwował forsytowski duch jego młodą kobietę, bujającą się na obalonym pniu, jej rozkołysaną kształtną postać, jej usta i dziwnie błyszczące oczy jej, uśmiechające się do stojącego pod nią młodego chłopca, i... ach!... ach!... jej gibkie ciało, ześlizgujące się teraz — ach! padające — o!... o!... na pierś jego; jej miękkie, cieple ciało tulące się do niego, jej główkę, odrywającą się od jego ust; jego pocałunki; jej odskoczenie; jego namiętne wyznanie: — Kocham cię! Wiesz przecież, że cię kocham!
Wie, tak, musi wiedzieć... ładna... miłość!... Miłość!... Tak!...
Swithin obudził się; czuł się dziwnie osłabłym. W ustach miał gorzki, przykry smak. Gdzie jest? Gdzie sie znajduje?
Do licha! Zasnął! Spał!
Śniła mu się nowa, nieznana jakaś potrawa, przyprawiona miętą.
Gdzie się podziała para młodych?... Lewa noga zupełnie mu zdrętwiała.
— Adolfie! Adolfie!... A łotr! Niema go! Pewnie śpi gdzieś, rozciągnięty na trawie.
Podniósł się, wysoki, barczysty, masywny w swojem futrze, wpatrzony z niepokojem wdał, w szachownicę pól, rozciągających się u jego stóp i nagle ujrzał ich dwoje nadchodzących.
Irena szła naprzód; młody chłopak — jak to przezwano go?... „Piratem“?... wlókł się za nią z miną winowajcy; dostać musiał zdrowo po nosie... napewno!... Dobrze mu tak! Poco taszczył ją tak daleko, żeby obejrzeć dom? Poco łazić tak daleko, kiedy najlepiej widzieć można wszystko z łąki tuż blisko?!
Dostrzegli go. Wyciągnął rękę i gwałtownie nią powiewał, zachęcając ich do rychłego przyjścia. Mimo to zatrzymali się. Dlaczego przystanęli, mówiąc o czemś,