Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/200

Ta strona została przepisana.

węzłami małżeńskiemi z dziewczyną, którą, jak szeptano sobie na ucho, poślubił wedle praw natury; albo wreszcie jak Irena, którą uważano, nie mówiąc o tem wyraźnie, za pozostającą w wielkiem niebezpieczeństwie.
Wszystko to było nietylko przyjemne, ale podnoszące ducha. Dopomagało też do miłego spędzania czasu na zebraniach u Tyma w Bayswater Road; do miłego i pożytecznego spędzania tylu godzin, które bez tego minęłyby bezpłodnie i ciężko dla trzech zamieszkałych pod jednym dachem istot. A dom Tyma był przecież jednym z setek podobnych domów w stołecznem mieście Londynie, domów osób neutralnych zpośród warstw zabezpieczonych, jednostek znajdujących się osobiście poza nawiasem walki, zmuszonych więc szukać racji bytu w walkach prowadzonych przez innych.
Gdyby nie ta miła przyprawa plotek familijnych, czuliby się mieszkańcy tego domu wielce osamotnieni. Czyż wszystkie te głuche wieści, opowiadania szeptem, wyrażane nieśmiało wątpliwości i przypuszczenia — nie były dziećmi domu, niemniej drogiemi, aniżeli szczebioczące niemowlęta, których bratu i siostrom zbrakło w ich własnej wędrówce życiowej? Mówienie o tem wszystkiem było równie bliskie ich sercom, jak byłoby posiadanie na własność wszystkich owych dzieci i wnucząt, za któremi tęskniły tkliwe ich dusze. Jakkolwiek bowiem wątpić można, czy tęskniła za niemi tak bardzo dusza Tyma, nie ulega już napewno wątpliwości, że narodziny każdego nowego małego potomka Forsytów wyprowadzały go z równowagi.
Na nic się też nie zdało nazywanie Tyma „chytrym lisem“ przez Rogera juniora, na nic wznoszenie rąk do góry przez Eufemję i wołanie: „O, ta trójka!“, ani też wybuchanie przez nią śmiechem, kończącym się histerycznemi wykrzykiwaniami. Na nic się nie przydały i nie były zbyt wielką grzecznością.