Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/207

Ta strona została przepisana.

wędy, dające tak miłe pokrzepienie i ulgę wpośród trudu.
Poprzez pomieszczenia niewykończonego domu snuły się zwolna postacie mężczyzn z zakasanemi rękawami koszuli, rozlegały się odgłosy pracy — rytmicznych uderzeń młotków, tarcia metalu, piłowania drzewa, skrzypienia ciągnionych po deskach taczek; od czasu do czasu pies majstra mularskiego, uwiązany na sznurku do dębowej belki, skowyczał żałośnie, przypominając skowytem tym syczenie gotującej się w kociołku wody.
Świeżo wstawione szyby okienne, zasmarowane każde zosobna białą mazią wapna wpośrodku, szczerzyły na Jamesa zmatowane, martwe swoje ślepia, niby stary, ociemniały pies niewidzące gały swoich oczu.
Skłócony chór odgłosów budowania rozlegał się donośnie, a razem niewesoło, pod biało-szarą kopułą nieba. Zamilkły, natomiast, zupełnie drozdy, polujące na robaki w świeżo zoranej ziemi.
James skierował się pośród nastroszonych kup piasku wydeptaną przez nie ścieżką i stanął naprzeciwko wrót wejściowych. Tutaj zatrzymał się wreszcie i podniósł oczy. Niewiele było do oglądania z tego miejsca, wszystko wszakże, co można było zobaczyć, ogarnął okiem od pierwszego spojrzenia; mimo to pozostał, zatopiony w kontemplacji, przez długą chwilę i niebu jednemu tylko mogło być wiadomo, o czem przez ten czas myślał.
Wyblakłe, niebieskie jego oczy, pod strzępiastemi siwemi krzakami brwi, nie poruszyły się; długa górna warga szerokich jego ust, okolonych pięknemi białemi wąsami, drgnęła parokrotnie — łatwo było rozpoznać z pełnego niepokoju, posępnego ich wyrazu, po kim Soames odziedziczył chmurę głębokiej troski, zasępiającą często jego oblicze. W tej chwili sprawiał ojciec