Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/209

Ta strona została przepisana.

Znalazłszy się przy wejściu do ogrodu, przystanął, aby podziwiać widok.
— Należałoby to ściąć — rzekł, wskazując na wielki dąb.
— Tak pan sądzi? Uważa pan, że przez to drzewo nie ma pan za swoje pieniądze dostatecznego widoku?
I znów zerknął na niego James podejrzliwie — dziwny ma ten młody człowiek sposób wyrażania się!
— Nie wiem o co panu idzie — rzekł — ani na co panu tutaj potrzebne to drzewo?
— Jutro zostanie ono ścięte — rzekł Bosinney.
Słowa te przeraziły Jamesa.
— O — zawołał. — Nie chcę, aby pan utrzymywał, że to ja kazałem je ściąć! Nic mnie to nie obchodzi!
— Nie obchodzi pana?
— Dlaczego miałoby mnie obchodzić? — powtórzył James zaniepokojony. — Nie mam z tem nic wspólnego! Cokolwiek pan zrobi, zrobione będzie na własną pańską odpowiedzialność.
— Pozwoli mi pan jednak powołać się na pana?
James przeraził się na dobre.
— Nie wiem, poco miałby się pan powoływać na mnie — burknął. — Najlepiej będzie, jak pan da wogóle spokój temu drzewu. To przecież nie pański dąb!
Wyjął jedwabną chusteczkę i otarł nią czoło. Weszli razem do domu. Wewnętrzny dziedziniec zaimponował Jamesowi niemniej niż Swithinowi.
— Musiał pan wydać na tę sztukę djabelną moc pieniędzy — rzekł, napatrzywszy się przez dłuższy czas na kolumny i krużganek. — Ile naprzykład kosztowały te kolumny?
— Nie mógłbym dokładnie objaśnić pana z pamięci — odparł Bosinney z rozmysłem — wiem tylko, że istotnie djabelnie dużo.