Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/215

Ta strona została przepisana.

wprost). Zdawał się dowodzić czegoś. Rozmawiali tak poważnie — a raczej on mówił tak poważnie, bowiem pani Soamesowa mówiła niewiele — że bezwiednie tworzyli zator wśród ogólnej krzątaniny. Sympatyczny jakiś stary generał, dążący ku stoiska z cygarami, zmuszony był zejść im z drogi, a ujrzawszy w przelocie twarz pani Soamesowej, dosłownie zerwał — stary głupiec! — kapelusz z głowy! Tacy są mężczyźni!
Najbardziej zaniepokoiły Eufemję oczy pani Soamesowej. Ani razu nie podniosła ich na Bosinney’a, dopóki nie odszedł, a potem długo śledziła niemi odchodzącego. Ale, co te oczy mówiły! O, co one mówiły!
Wymowa tych oczu dala Eufemji wiele do myślenia. Nie będzie przesadą przyznać się, że boleśnie uderzyły ją one tęskną miękkością ciemnych swoich źrenic, źrenic kobiety, która pragnie całą siłą własnego spojrzenia przywołać go zpowrotem i cofnąć słowa, jakie wypowiedziała.
Eufemja nie miała oczywiście w owym momencie czasu zagłębiać się nad tą sprawą, zajęta myślą o dobraniu kawałka jedwabnej materji podług próbki, była jednak „bardzo intriguée — bardzo!“ Skinęła zdaleka tylko głową w kierunku pani Soamesowej, ażeby pokazać jej, że ją widziała; jak też zwierzyła się w rozmowie na ten temat z koleżanką, Franusią (córką Rogera), „miała Irena, wiesz, zupełnie wygląd schwytanej na gorącym uczynku!“
James, z wielką niechęcią przyjmujący wszelki nowy, dodatkowy szczegół, który potwierdzał dręczące jego podejrzenie, ostro natarł zrazu na Eufemję.
— O — rzekł — wybierali zapewnie tapety.
Eufemja uśmiechnęła się.
— W oddziale kolonjalnym? — rzuciła niewinną uwagę i biorąc „Namiętność i ukojenie“ ze stołu, dodała: