Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/238

Ta strona została przepisana.

Tu i ówdzie słychać klaskanie w rączki, a potem znów sięganie do kieszonek i wnet trwożne oglądanie się dokoła, jakgdyby w oczekiwaniu, że on właśnie, młodszy Jolyon, albo inna jaka dorosła, nieustraszenie wyglądająca osoba uwolni małego tchórza od zawartości jego kieszonki.
Dobrze odżywiany jegomość w białej kamizelce wycedził zimno przez zęby:
— To tylko łakomstwo. Nie mogą być głodne. Nie używają przecież wcale ruchu.
W tym samym momencie jeden z tygrysów pochwycił kawał ociekającej krwią wątroby, co rozśmieszyło zażywnego jegomościa. Żona jego, w paryskiej sukni modelowej i złotych binoklach zgromiła go:
— Jak możesz się śmiać, Harry? Taki potworny widok!
Jolyon-młodszy zmarszczył czoło.
Warunki jego życia, mimo że przestał zbyt blisko brać je do serca, uczyniły go skłonnym do szydzenia zawsze i z wszystkiego; najbardziej też uspasabiała go do sarkazmu klasa ludzi, do której sam niegdyś należał — klasa powozowa.
Zamykanie lwa i tygrysa w ogrodzeniu klatki jest niewątpliwie potwornem barbarzyństwem, nikt jednak z ludzi kulturalnych nie chce tego przyznać.
Myśl, aby więzienie dzikich zwierząt w klatkach miało być barbarzyństwem, nie przyszła napewno nigdy do głowy jego ojcu naprzykład. Należał do starej szkoły, uważającej zarazem za czyn humanitarny i pedagogiczny zamykanie w klatkach panter i pawjanów. Wychodził przytem niewątpliwie z założenia, że zczasem mogłyby te bestje być doprowadzone, nie bez racji, do rozbicia sobie z rozpaczliwej tęsknoty łbów o pręty klatek i narażenia społeczeństwa na wydatek sprowadzenia innych. W jego pojęciu, jak w pojęciu