Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/259

Ta strona została przepisana.

się na chwilę dziwnym wyrazem zadowolenia, po chwili jednak znów zasępiła się, przyczem w oczach jej zaszkliły się łzy. Przypomniała sobie ową, odbytą ongi w dalekiej przeszłości przejażdżkę z Septymusem Smallem.
James, który wpadł ponownie w ponurą swoją zadumę, podniósł się nagle.
— Dziwak z tego Swithina — rzucił obojętnym tonem.
Milczenie starego Jolyona i ponury jego wzrok trzymały wszystkich w stanie bezwładnego napięcia. On sam zresztą był zmieszany i zaskoczony efektem, jakie wywołały własne jego słowa. Czuł, że pogłębiać się one jeszcze zdawały doniosłość słuchów, którym zadanie kłamu było celem jego przybycia; nie uśmierzyło to wszelako jego gniewu.
Nie rozprawił się z niemi jeszcze. — Nie, nie, natrze im raz i drugi uszu i to porządnie!
Nie miał zamiaru nacierania uszu bratanicom — do nich specjalnie nie żywi urazy — młoda i przystojna kobieta znajdowała zawsze łaskę w oczach starego Jolyona — ale ten gałgan James, a i reszta także, choć w mniejszym bodaj stopniu, zasługują na jaknajgorze ich potraktowanie. Zapytał przedewszystkiem o Tyma.
Jakgdyby w poczuciu niebezpieczeństwa, zagrażającego młodszemu bratu, pośpieszyła ciotka Jula podać starszemu herbatę.
— Wystygła już — rzekła — czekała na ciebie cały czas w salonie. Smither zaparzy ci zaraz świeżą.
Ale stary Jolyon podniósł się z fotela.
— Dziękuję ci — rzekł, patrząc wprost w oczy Jamesowi — nie mam czasu na picie herbaty, ani na plotki i wszystko inne! Muszę już pójść do domu. Do widzenia, Juljo; do widzenia, Hester; do widzenia, Winifredo.