Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/267

Ta strona została przepisana.

Tu i ówdzie pary zakochanych — nie specjalnego gatunku wielbicieli w rodzaju Frankowych, ale w zwykły sposób zakochanych — drżących, czerwieniących się, milczących, szukały się wzajem rzucanemi ukradkiem spojrzeniami, starały się spotkać i zetknąć w wirze tanecznym; od czasu do czasu też tańcząc z sobą razem, uderzały obserwujących je niezwykłym błyskiem oczu.
Z wybiciem dziesiątej przybyli Jamesowie — Emilja, Rachela, Winifreda (Dartie’go pozostawiły w domu, jako że poprzednim razem przy podobnej okazji za dużo wypił u Rogerów szampana) i Cecylja, najmłodsza, której było to pierwszym występem; tuż po nich, dorożką, przybywając z domu rodziców, gdzie byli na obiedzie, przyjechali: Soames i Irena.
Wszystkie te panie miały naramienniki, nieprzykryte gazą — świadcząc wyraźnie śmielszem tem obnażaniem ciała, że pochodzą z elegantszej części Parku.
Soames, cofając się przed ocieraniem o tańczących, umieścił się pod ścianą. Ukryty pod maską bladego swojego uśmiechu, obserwował ztąd wirujące pary. Walc po walcu zaczynał się i kończył, para po parze przemykała z uśmiechem na ustach, z urywkami zamienianych w trakcie tańca rozmów. Niektórzy tańczyli z zaciśniętemi wargami, wodząc oczami po tłumie gości; jeszcze inni z równie zawartemi na głucho, milczącemi wargami, ale z oczami wpatrzonemi w siebie wzajem. Atmosfera balu, zapach kwiatów, włosów i ulubionych kobiecych perfum opływał salę dusznemi falami w rozprażeniu nocy letniej.
Soames, milczący, z odcieniem szyderstwa w uśmiechu, zdawał się nie zwracać na nic uwagi; od czasu do czasu jednak oczy jego, znajdując to, czego szukały, przywierały do określonego punktu w ciżbie i wówczas zamierał uśmiech na jego wargach.