Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/274

Ta strona została przepisana.

Pociągnął ją pośpiesznie, mamrocząc pod nosem do samego siebie, że zgóry to przewidywał.
Jej wprost nic nie powiedział. Dopiero, kiedy znów znaleźli się w powozie, który szczęśliwym trafem stał przed drzwiami, zapytał:
— Co ci się stało, kochanie?
Czując, że całe smukłe jej ciało wstrząsane jest łkaniem, zaniepokoił się okrutnie. Musi wezwać jutro lekarza. Nie odstąpi od tego. Nie może dłużej patrzeć na jej stan... Cicho, uspokój się, maleńka!
Juna zapanowała nad sobą, stłumiła łkanie i gorączkowo uczepiona ręki dziadka, leżała wtulona w róg powozu, kryjąc twarz w zawojach szala.
Widzieć mógł tylko jej oczy, wpatrzone w ciemność; nie przestawał gładzić jej ręki starczo wychudłemi swojemi palcami.

ROZDZIAŁ IX.
WIECZÓR W RICHMOND

Inne jeszcze oczy, poza oczami Juny i Soamesa, widziały „tych dwoje“ (jak Eufemja zaczęła już ich nazywać), wracających z oranżerji; inne oczy zauważyły też wniębowzięty wyraz twarzy Bosinney’a.
Są momenty, w których natura ujawnia namiętność, ukrytą pod beztroskim spokojem zwykłych swoich nastrojów — wiosna, wytryskująca nagle śnieżną bielą kwiecia na drzewach migdałowych poprzez chmury szkarłatne; oblany srebrzystem światłem księżyca samotny szczyt z jedyną swoją gwiazdą, sięgający w błękity, albo stary cis, stojący w płomieniach zachodu, niby straż bezpieczeństwa, czuwająca nad świętością niedostępnej tajemnicy.
Są też chwile, kiedy w galerji obrazów, dzieło, za-