Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/297

Ta strona została przepisana.

O nauce nie mogę nic powiedzieć, w religji natomiast są oni reprezentowani nader licznie; w Izbie Gmin liczniejsi są bodaj niż gdzieindziej; o arystokracji niema co mówić nawet. Nie żartuję bynajmniej. Zaznaczam tylko, że niebezpiecznie jest iść przeciwko większości — i jakiej jeszcze większości!...
Spojrzał bystro na Bosinney’a.
— Niebezpiecznie jest dać się porwać i oddać całkowicie czemukolwiek — kamienicy, obrazowi... kobiecie!...
Obaj mężczyźni spojrzeli wzajem po sobie. I nagle Jolyon, jakgdyby w obawie, że zrobił to, czego nie robi żaden Forsyte — że odsłonił swoje karty — cofnął się w głąb własnej skorupy. Bosinney pierwszy przerwał milczenie.
— Dlaczego stawia pan własną rodzinę za wzór typowych okazów? — zapytał.
— Rodzina moja — odparł młody Jolyon — nie jest zbyt krańcowa; ma ona własne swoje szczególne właściwości i słabostki, jak każda inna rodzina, posiada, natomiast, w zdumiewająco wysokim stopniu dwie cechy charakteryzujące prawdziwego Forsyta — zdolność nie — oddawania się niczemu głębią duszy, bez pamięci, a także poczucie własności.
Bosinney uśmiechnął się.
— A ten gruby naprzykład? — zapytał.
— Ma pan na myśli stryja Swithina? — zapytał młody Jolyon. — O, w nim jest jeszcze coś pierwotnego. Miejskie życie klasy średniej nie zdołało go jeszcze pochłonąć. Tkwi w nim trwale praca wielu wieków na roli i pierwotna siła brutalna pomimo całej jego dżentelmenerji.
Bosinney zdawał się namyślać.
— Trafnie określił pan w każdym razie swojego kuzyna Soamesa — odezwał się nagle. — Ten napewno nigdy nie da się porwać bez pamięci niczemu.