Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/298

Ta strona została przepisana.

Młody Jolyon spojrzał na niego przenikliwie.
— Nie — rzekł — napewno nie da się. Dlatego właśnie należy liczyć się z nim. Mieć się na baczności przed jego trzymaniem się oburącz stanu posiadania. Łatwo jest śmiać się. Nie należy jednak szydzić z Forsyta, nie należy lekceważyć go!
— A jednali pan sam to uczynił?
Trafnie wymierzone odparowanie ciosu ugodziło młodego Jolyona, na którego twarzy zgasł ożywiający ją uśmiech.
— Zapomina pan — rzekł z dziwną dumą — że i ja także potrafię trzymać się oburącz; jestem przecież sam Forsytem. My wszyscy należymy do mocnych natur. Człowiek, schodzący z bezpiecznej, osłoniętej murem ścieżki — wiadomo panu przecież, co mam na myśli... Nie radziłbym — dokończył, cedząc zwolna wyrazy, jakgdyby tonem groźby — nie radziłbym nikomu iść... moją... drogą... Zależy to...
Pąs rumieńca zalał policzki Bosinney’a, wnet jednak spłynął, pozostawiając je blado-smagłemi, jak zawsze. Roześmiał się on krótkim, urywanym śmiechem, krzywiącym jego usta dziwnym, dumnym grymasem i zapalającym w jego oczach iskry szyderczych ogników.
— Dziękuję — rzekł — djablo uprzejmie to z pańskiej strony. Ale wy, Forsytowie, nie jesteście jedynymi, którzy potrafią wytrwać i wytrzymać.
Podniósł się.
Młody Jolyon ścigał wzrokiem odchodzącego i, oparłszy twarz na ręce, westchnął.
W sennej atmosferze pustego prawie pokoju były jedynemi szmerami: szelest przewracanych gazet i pocieranie zapałek o siarniki. Pozostał przez długi czas bez ruchu, przeżywając w pamięci owe dni, kiedy i on także przesiadywał długie godziny na śledzeniu posuwających się zwolna wskazówek zegara, w oczekiwaniu