Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/299

Ta strona została przepisana.

rychlejszego upływania minut — długie godziny, pełne udręki, niepewności i dzikiego, słodkiego bólu. Odżyła w nim z dawną siłą rozkoszna męka owych dni minionych. Widok Bosinney’a, jego bladej, wychudłej twarzy, jego płonących nieustannym niepokojem oczu, spoglądających raz wraz na zegar, wzbudził w sercu jego litość, niewolną od dziwnej, nieopanowanej zazdrości.
Tak dobrze znane mu były wszystkie te oznaki. Dokąd idzie? Ku jakim drogom przeznaczenia? Jaką jest ta kobieta, pociągająca go ku sobie ową siłą magnetyczną, której przeciwstawić się nie są zdolne względy honoru, zasad, ni interesu, przed którą jedynym ratunkiem jest ucieczka.
Ucieczka?! Dlaczego jednak miałby Bosinney uciekać? Mężczyzna ucieka, o ile staje wobec niebezpieczeństwa zburzenia ogniska rodzinnego, o ile są dzieci, o ile depce ideały, o ile czuje, że łamie coś bezpowrotnie. Tutaj jednak, o ile wiadomo Jolyonowi, zastał on już wszystko zdeptane i złamane.
On sam nie uciekł i nie byłby uciekł, gdyby wypadłe przeżywać wszystko raz jeszcze na nowo. A przecież posunął się dalej niż Bosinney, zburzył nieszczęśliwe własne swoje ognisko domowe, nie cudze. Przypomniała mu się dawna przypowieść, głosząca, że: „Losy człowieka leżą we własnem jego sercu.“
W jego własnem sercu! Smak potrawy poznaje się, jedząc ją. — Bosinney ma jeszcze przed sobą potrawę, którą będzie musiał spożyć, ażeby poznać jej smak.
Myśli jego skierowały się ponownie ku kobiecie owej, ku kobiecie, której nie znał, ale której zarys dziejów obił się w opowiadaniu o jego uszy.
Niefortunne zamążpójście! Nie, żeby mąż źle ją miał traktować — jedynie owo niedające się określić uczucie zgnębienia, ów straszliwy jad zarazy, zatruwający wszelką słodycz na ziemi; i tak z dnia na dzień, z tygodnia na