Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/304

Ta strona została przepisana.

Soames zmarszczył czoło.
— Szczęśliwe? — bąknął. — Mogłoby być szczęśliwem, gdybyś zachowywała się jak należy.
— Próbowałam — odparła Irena. — Zwróć mi wolność!
Soames odwrócił się. Przerażony w gruncie rzeczy, szukał ucieczki w wybuchu gniewu.
— Zwrócić ci wolność?! Sama nie wiesz, co mówisz! Zwrócić ci wolność?! Jakim sposobem mogę zwrócić ci wolność?! Jesteśmy przecież mężem i żoną! O czem więc mówisz? Na miłość boską, nie zawracaj ani sobie ani mnie głowy podobnemi głupstwami. Włóż lepiej kapelusz i chodź posiedzieć trochę w Parku.
— Nie chcesz zatem zwrócić mi wolności?
Widział, że oczy jej, pełne dziwnie błagalnego wyrazu, zatrzymały się na jego twarzy.
— Zwrócić ci wolność?! — powtórzył. — A cóż u licha poczęłabyś z tą wolnością, gdybym zgodził się zwrócić ci ją? Nie masz przecież żadnego majątku!
— Poradziłabym sobie jakoś.
Zerwał się i zaczął niespokojnie przebiegać tam i zpowrotem pokój. Po chwili zatrzymał się i stanął przed nią.
— Chciej proszę zrozumieć raz na zawsze, że nie życzę sobie słuchania podobnych niedorzeczności! Idź i włóż kapelusz!
Irena nie ruszyła się z miejsca.
— Przypuszczam — syknął Soames — że nie chcesz wyjść dlatego, że Bosinney może przyjść.
Podniosła się zwolna i wyszła z pokoju. Po chwili wróciła w kapeluszu.
Wyszli.
W Parku trafili na godzinę popołudniową, godzinę szarego tłumu, kiedy cudzoziemcy i inni ludzie, uważający się za nadających ton, nie zwykli używać prze-