Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/305

Ta strona została przepisana.

jażdżki: godzina ich spaceru minęła, kiedy Soames i Irena usiedli wpobliżu posągu Achillesa.
Oddawna już nie korzystał z jej towarzystwa w Parku. Było to jedną z minionych rozkoszy pierwszych dwóch letnich miesięcy ich małżeńskiego życia, kiedy popisywanie się wobec całego Londynu posiadaniem na własność uroczej tej istoty napawało go największą, choć tajoną na dnie duszy dumą. Ileż poobiedzi takich spędził, siedząc obok niej, ubrany z największą starannością, w jasno-perłowych rąkawiczkach, z lekkim, uprzejmym uśmiechem kiwając głową przechodzącym znajomym, tu i owdzie uchylając przed nimi kapelusza.
Jasno-perłowe rękawiczki obciągały w dalszym ciągu jego ręce, a usta jego krzywił ten sam sardoniczny uśmiech; co się wszelako stało z rozradowaniem jego serca?
Krzesła i ławki opróżniały się szybko, Soames trzymał tu jednak Irenę wciąż jeszcze, milczącą i bladą, jakgdyby chcąc ją w ten sposób ukarać. Parę razy rzucił pobieżną jakąś uwagę, na co pochylała głowę lub też odpowiadała: „Tak!“, słabo się przytem uśmiechając.
Wzdłuż sztachet pędził mężczyzna jakiś tak śpiesznie, że ludzie oglądali się za nim, w miarę jak przebiegał.
— Spójrz na tego osła — rzekł Soames. — Trzeba być warjatem, żeby biec tak w podobny upał — dodał, zwróciwszy się w jego stronę. Irena poruszyła się nagle na krześle.
— Hallo! — zawołał — to nasz przyjaciel, Pirat!
Soames siedział spokojnie z szyderczym uśmiechem, widząc, że Irena pozostaje równie spokojnie na miejscu i uśmiecha się tak samo jak i on.
— Czy ukłoni mu się? — pomyślał.
Nie dostrzegł jednak żadnego poruszenia na jej twarzy.
Bosinney dobiegł tymczasem do końca sztachet i szedł teraz, zbliżając się ku nim spacerowym krokiem, z ocza-