spraw, związanych z posiadłością jednego z dawnych swoich przyjaciół.
Posiliwszy się przedewszystkiem kawałkiem nieco czerstwego już chleba domowego wypieku, zagadnął syna wprost:
— Co tam słychać u ciebie w Robin-Hill? Zabierzesz nam Irenę? Dobrze zrobiłbyś, gdybyś ją zawiózł. Myślę, że niejedno znajdziecie tam do obejrzenia.
Soames, nie podnosząc na ojca oczu, odpowiedział:
— Irena nie pojedzie.
— Nie pojedzie?! Co to ma znaczyć? Ma przecież zamieszkać w tym domu? Tak, czy nie?
Soames nic na to nie odpowiedział.
— Nie pojmuję, co się dzieje z dzisiejszemi kobietami — mruknął James — ja sam nie miałem z niemi żadnych kłopotów. Zadużo zostawiłeś jej wolności. Zepsułeś ją...
Soames podniósł oczy.
— Nie życzę sobie krytykowania Ireny — rzucił niespodzianie.
Milczenie, jakie zaległo po tych jego słowach, przerywane było tylko Jamesowem cmokaniem przy głośnem wciąganiu przez niego zupy językiem.
Garson przyniósł dwie szklaneczki portwejnu, ale Soames powstrzymał go.
— Nie tak podaje się portwejn — rzekł — proszę zabrać szklanki i przynieść nam butelkę.
Odrywając się od zadumy, w jaką był pogrążony przy jedzeniu zupy, zorjentował się James jednym rzutem w sytuacji i rzekł:
— Matka twoja leży, chora jest; możesz mieć do swojej dyspozycji konie. Myślę, że przejażdżka sprawi Irenie przyjemność. Przypuszczam, że zastaniecie na budowie Bosinney’a; będzie mógł oprowadzić was.
Soames skinął głową.
Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/323
Ta strona została przepisana.