Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/324

Ta strona została przepisana.

— Mam sam ochotę wybrać się tam i naocznie przekonać się, jak sobie chłopak poradził z ostatecznem wykończeniem — dodał James. — Pojadę tam także i wstąpię po drodze po was oboje.
— Ja pojadę koleją — odparł Soames. — Jeżeli ojciec chce pojechać powozem, zgodzi się może Irena zabrać z ojcem. Nie mogę jednak nic powiedzieć o tem pewnego.
Skinął na garsona, żeby podał rachunek, który James zapłacił.
Rozstali się przy katedrze św. Pawła, skąd Soames skręcił w drogę ku stacji, a James pojechał omnibusem w kierunku zachodnim.
Zajął miejsce narożne przy konduktorze, gdzie wyciągnięte długie jego nogi utrudniały przejście, przyczem patrzył z wyrzutem na każdego, kto odważył się przejść obok niego, jakgdyby wchodzący nie miał prawa oddychania tem samem co on powietrzem.
Miał zamiar skorzystać tego popołudnia z możności pomówienia z Ireną. Uważał, że w porę rzucone słówko ostrzeżenia może zapobiec konieczności prowadzenia potem przykrych dyskusyj, teraz zaś, kiedy Soames i ona przenoszą się na wieś, można mieć nadzieję, że rozpoczną oboje nowe życie! Widział, że cierpliwość Soamesa jest na wyczerpaniu i że nie zniesie on dłużej podobnego stanu rzeczy.
Nie wpadło mu nawet na myśl, że należałoby dokładniej zdać sobie samemu sprawę, co właściwie należałoby rozumieć przez „podobny stan rzeczy“; było to określenie niejasne, mgliste, i właśnie dlatego odpowiadało prawdziwemu Forsytowi.
Dobrze podjadłszy przy lunchu, poczuł w sobie James większy zapas odwagi niż zazwyczaj.
Po przybyciu do domu kazał zaprząc kolasę, nakazując zarazem groomowi, aby szykował się również do