gankiem. Całość składała się na prawdziwie pańską rezydencję. Widać było, że nie szczędzono tu ani pieniędzy ani zachodu. Zbliżył się zkolei do skórzanych kotar i, spenetrowawszy, jak urządzona jest ich maszynerja, rozsunął je, odsłaniając galerję obrazów, zakończoną wypełniającem całą jej tylną ścianę olbrzy miem oknem. Podłoga była z czarnego dębu, zaś ściany, tak samo jak zewnętrzne mury pomalowane na kolor kremowy. Szedł dalej, szeroko otwierając drzwi i zaglądając do środka. Wszystko było w najzupełniejszym porządku, gotowe do bezzwłocznego zamieszkania.
Zawrócił, żeby rozmówić się wreszcie z Ireną, i ujrzał ją, stojącą przy wejściu do ogrodu w towarzystwie męża i Bosinney’a.
Jakkolwiek nieobdarzony szczególną wrażliwością, zauważył James odrazu, że coś jest nie w porządku. Zbliżył się do nich, i dziwnie zaniepokojony, nie wiedząc o co właściwie idzie, próbował załagodzić sytuację.
— Jak się pan ma, panie Bosinney? — rzekł, wyciągając na powitanie rękę. — Nie krępował się pan, jak widzę, tutaj z wydawaniem pieniędzy!
Soames odwrócił się od nich i odszedł. James spojrzał na zasępioną twarz Bosinney’a a potem na Irenę i, niezdolny opanować podniecenia, wypowiedział głośno swoją myśl:
— Nie mam doprawdy pojęcia o co idzie. Nikt mi nic nie mówi! Idąc śladem syna, zawrócił na pięcie i odszedł, słysząc za sobą krótki śmiech Bosinney’a i jego okrzyk:
— Nareszcie, chwała Bogu! Wygląda pani tak...
Zakończenia zdania nie dosłyszał, na nieszczęście.
Co się stało? Obejrzał się poza siebie. Irena stała tuż przy architekcie; twarz jej była jakaś zupełnie odmienna od tej, jaką znał. Pośpieszył za synem.
Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/329
Ta strona została przepisana.