Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/33

Ta strona została przepisana.

na ślubny prezent twojej matce, był najautentyczniej prawdziwy.
Juna przywitała się uściśnieniem dłoni z wszystkimi trzema stryjami i zwróciła się do ciotki Anny. Wyraz niezmiernej słodyczy rozpromienił twarz staruszki, która, dygocąc z tkliwego wzruszenia, ucałowała policzki dziewczątka.
— Wyjeżdżasz więc na cały miesiąc, kochanie?
Juna poszła dalej, a ciotka Anna śledziła wzrokiem szczupłą, drobną jej figurkę. Okrągłe, barwy stali oczy starej kobiety, zaczynające zachodzić już bielmem, jak oczy ptaka, żądnie wypatrywały postaci młodej dziewczyny wpośród stłoczonego dokoła niej i żegnającego się już tłumu. Końce palców staruszki zaciskały się wzajem coraz mocniej w sprężonym wysiłku odzyskania całej dawnej potęgi woli przed ostatecznym, nieuniknionym już jej zanikiem.
— Tak — rozmyślała — wszyscy są tacy dobrzy; mnóstwo ludzi przyszło jej powinszować i złożyć życzenia. Powinna czuć się bardzo szczęśliwą.
Pośród tłumu, skupionego przy wyjściu — strojnego tłumu, złożonego z przedstawicieli rodzin adwokatów, lekarzy, bankowców i innych zawodów, jakim oddaje się wyższe mieszczaństwo — było co najwyżej dwadzieścia procent Forsytów; ciotce Annie wszelako wydawało się, że wszyscy są Forsytami — niewiele się w istocie od tam tych różnili, nic dziwnego też, że widziała w nich krew swojej krwi i kość swojej kości. Ród ten był całym jej światem; nie chciała znać żadnego innego; nigdy może nawet nie znała żadnego innego. Wszystkie ich drobne tajemnice, ich zaręczanie się, śluby, drogi powodzenia każdego z nich, kwestja zarabiania przez nich pieniędzy — wszystko to było jej własnością, jej rozkoszą, je życiem. Poza tem zlewało się dla niej wszystko inne w mglistą, mętną mieszaninę faktów