Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/330

Ta strona została przepisana.

Soames chodził tam i zpowrotem po galerji obrazów.
— Co się dzieje? Co to wszystko znaczy? — badał James.
Soames spojrzał na niego z hardym, niezłomnym swoim spokojem, ale James widział wyraźnie, że miota nim gwałtowny gniew.
— Nasz przyjaciel przekroczył znów dane mu upoważnienie — to wszystko. Tym razem już tem gorzej dla niego.
Odwrócił się i poszedł w kierunku drzwi. James pośpieszył za nim, starając się wyprzedzić go. Spojrzawszy na Irenę, spostrzegł, że położyła palec na ustach i rzekła coś zwykłym swoim głosem, zdaleka więc już, nie zdążywszy jeszcze zbliżyć się do nich, zawołał:
— Nadciąga burza. Lepiej będzie wrócić do domu. Pan, panie Bosinney, nie może pewnie jechać? Nie, prawda, że nie? W takim razie do widzenia!
Wyciągnął do niego rękę. Bosinney nie przyjął jej, i, odwracając się ze śmiechem, rzekł:
— Do widzenia, panie Forsyte. Nie daj się pan złapać przez burzę! — i odszedł.
— Doprawdy — zaczął James — nic a nic nie rozumiem...
Ale widok twarzy Ireny powstrzymał go. Ujmując synowę pod rękę, odprowadził ją do powozu. Był teraz pewien, zupełnie pewien, że zajść musiało pomiędzy niemi jakieś porozumienie...
Niema na świecie rzeczy, która mogłaby bardziej wzburzyć Forsyta, aniżeli przekonanie się, że coś, co wedle jego obliczeń miało kosztować tyle a tyle pieniędzy, kosztowało znacznie więcej. Jest to zupełnie w porządku rzeczy, bowiem na ścisłości wyliczeń oparta jest cała jego polityka życiowa. O ile nie może polegać na określonych i ustalonych wartościach przedmiotów swojego posiadania, skrzywiona zostaje wytyczna jego