Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/377

Ta strona została przepisana.

w Poultry. Soamesa nie było w biurze; poszedł do Somerset House; Bustard pogrążony był po białka oczu w papierach w niedostępnem pomieszczeniu, gdzie wyznaczono mu stale locum, aby mógł pracować ile wlezie; we frontowem wszelako biurze, znajdował się James, który, gryząc nerwowo palec, w ponurem skupieniu przeglądał akty sprawy „Forsyte contra Bosinney“.
Doświadczony prawnik niezbyt obawiał się owego „spornego punktu“, który zdaniem jego wystarczał jedynie do miłego adwokackiej duszy pogmatwania procesu; własny jego zmysł praktyczny mówił mu, że gdyby on sam zasiadał na ławie sędziowskiej, nie liczyłby się z nim wcale. Obawiał się jedynie bankructwa Bosinney’a, które zmusiłoby Soamesa do zapłacenia nietylko spornej sumy, ale w dodatku i kosztów procesu. Poza uzasadnioną tą obawą czaiło się jeszcze widmo związanych z procesem rozmaitych przykrości, powikłań, możliwego skandalu, i wszystko to niepokoiło Jamesa niby zły sen, którego proces widomym, zewnętrznym był tylko znakiem.
Wchodzącego starego Jolyona powitał podniesieniem głowy z ponad aktów i mruknięciem:
— Jak się masz, Jolyonie? Nie widzieliśmy się już od wieków. Podobno byłeś w Szwajcarji? Wiesz, ładnie się ubrał ten młody Bosinney. Wiedziałem zgóry, że musi się tak skończyć.
Wyciągnął ku starszemu bratu akty, rzucając na niego zpodeba pełne niepokoju spojrzenie.
Stary Jolyon przejrzał je w milczeniu, i przez cały czas odczytywania ich przez niego gryzł James nerwowo palec, utkwiwszy wzrok w podłogę.
Wreszcie, po dłuższej chwili, rzucił Jolyon papiery na stół, na który padły one z głuchym hukiem pomiędzy stos papierów „w sprawie nieżyjącego Buncombe’a, stanowiącej jedno z licznych rozgałęzień owego, tak