Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/421

Ta strona została przepisana.

— Chodź tu, Felicjo, twój pan nie da sobie rady z tem zapięciem.
Soames dotknął ręką gardła i odparł ochrypłym głosem:
— To ja, Soames!
Wyczuł wdzięcznem sercem pełne współczucia zdumienie w okrzyku matki:
— Co to, drogi chłopcze? — a także ojca, któremu wypadł z palców zatrzask:
— Kto?! Soames? Co cię sprowadza? Czy ci coś jest?
— Nic mi nie jest; jestem zdrów — odparł automatycznie, spojrzał na rodziców i wydało mu się niepodobieństwem oznajmienie wieści, z jaką przyszedł.
James, łatwo ulegający niepokojom, nie dał jednak za wygranę.
— Źle wyglądasz — rzekł. — Musiałeś się pewnie zaziębić. To wątroba; nie dziwiłbym się wcale. Matka da ci...
Ale Emilja dopomogła mu:
— Sprowadziłeś Irenę?
Soames potrząsnął głową.
— Nie — wyjąkał. — O... Opuściła mnie!...
Emilja jednym skokiem oderwała się od lustra, przy którem stała. Jej wysoka, okazała postać utraciła dostojność ruchów i stała się bardzo ludzką w tem przyskoczeniu do syna.
— Mój drogi chłopcze! Mój drogi, kochany chłopcze!
Dotknęła wargami jego czoła i pogłaskała jego ręce.
I James także zwrócił się ku synowi. Jego twarz postarzała nagle.
— Opuściła cię? — powtórzył. — Co chcesz przez to powiedzieć? Nie mówiłeś mi nigdy, że ma zamiar cię opuścić.
— Skąd miałem wiedzieć? — odparł Soames zgryźliwie. — Co mam teraz począć?