Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/426

Ta strona została przepisana.

tylko parę, dwie czy trzy conajwyżej. Także szuflada za szufladą, pełne batystowej i jedwabnej bielizny, były nietknięte.
Może ostatecznie to tylko dąsy i Irena pojechała jedynie na kilka dni do której z miejscowości kąpielowych nadmorskich, chcąc się oderwać od domu. Gdybyż tak naprawdę było i gdyby miała naprawdę wrócić do niego, nigdyby już więcej nie powtórzył tego, co uczynił fatalnej owej nocy ostatniej, nigdy już nie naraziłby się na podobne ryzyko — jakkolwiek domagał się od niej tylko spełnienia jej obowiązku, obowiązku, jako żony. Mimo że jest jego własnością, nie narazi się nigdy już na podobne ryzyko. Musiało jej się widocznie przewrócić w głowie.
Pochylił się nad szufladką, w której przechowywała swoją biżuterję; nie była zamknięta; otworzyła się za pierwszem pociągnięciem; w kasetce z biżuterją tkwił kluczyk. Zdziwiło go to, przypomniał sobie jednak, że szkatułka musi być pusta. Otworzył ją.
Nie była wcale pusta. Porozmieszczane po małych, zielonych aksamitnych przegródkach, leżały wszystkie kosztowności, jakie otrzymała od niego, nawet jej zegarek, przy którym w pudełku, służącem do przechowywania go, leżała złożona trójkątnie kartka, zaadresowana do „Soamesa Forsyta“ pismem Ireny.
„Zdaje mi się, że nie zabrałam nic z rzeczy, zaofiarowanych mi przez ciebie i przez twoich.“ — Tak brzmiała treść notatki.
Patrzył na broszki i bransoletki z brylantów i pereł, na mały płaski złoty zegareczek z wielkim brylantem, otoczonym szafirami, na łańcuszki i pierścionki, każdy w swojej przedziałce, i łzy wypełniły jego oczy i wyciekły z pod powiek.
Nic z tego, co mogłaby uczynić, nic z tego, co uczyniła, nie ujawniło mu z taką oczywistością głębokiego