Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/431

Ta strona została przepisana.

— Dałby Bóg, żebym nią była! — z goryczą zawołała Irena.
Ale Juna odwróciła się od niej.
— Stój! — krzyknęła. — Nie chcę wiedzieć, poco przyszłaś. Nie chcę nic słyszeć! — I, niby duch niespokojny, krążyć zaczęła po pokoju tam i zpowrotem. Nagle wybuchła:
— Ja byłam tu pierwsza. Nie możemy pozostawać tu obie razem!
Uśmiech wykwitł na chwilę na twarzy Ireny i zgasł, jak nagły błysk ognia. Nie poruszyła się. Wówczas dopiero dostrzegła Juna pod bezwładną nieruchomością jej postaci odwagę i stanowczość rozpaczy; coś nieodwołalnego, coś groźnie niebezpiecznego. Zerwała kapelusz z głowy i, podnosząc obie ręce do czoła odgarnęła spiętrzoną na niem, lśniącą połyskiem bronzu grzywę włosów.
— Nie masz prawa tu być! — krzyknęła wyrywająco.
— Nie mam prawa nigdzie być... — poprawiła Irena.
— Co to znaczy?
— Opuściłam Soamesa. Zawsze mi to doradzałaś!
Juna zasłoniła rękami uszy.
— Nie mów! Nie chcę nic słyszeć! Nie chcę o niczem wiedzieć! Niepodobna walczyć z tobą. Dlaczego tu stoisz? Dlaczego nie odchodzisz?
Wargi Ireny drgnęły. Zdawała się mówić: — Dokąd mam pójść?
Juna odwróciła się do okna. Widzieć mogła z niego tarczę zegara na przeciwległym murze. Było około czwartej. Mógł nadejść w każdej chwili! Obejrzała się przez ramię poza siebie i twarz jej wykrzywił gniew.
Ale Irena stała nieporuszona; w urękawiczkowanej dłoni bezustannie ściskała i skręcała bukiecik fijołków.
Łzy rozczarowania i wściekłości spłynęły wzdłuż policzków Juny.