Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/434

Ta strona została przepisana.

I tu, wpośród poważnego komunikowania wnuczce swoich planów, ostrożnie przysłoniętych, zmienioną — stosownie do okoliczności — polityką, w oczach jego zamigotał chochlik złośliwości.
— A toż to będzie smagnięcie dla słabych nerwów Tyma! — zachichotał. — Nie dałbym dwóch groszy za to, że ten chuchający na siebie dudek podskoczy do góry z przerażenia. Będą mieli w każdym razie co do gadania!
Juna wciąż jeszcze nie wypowiedziała się. Dziadek nie mógł widzieć jej twarzy, kiedy tak siedziała ukucnięta na poręczy jego fotela, wysoko ponad jego głową. W tej samej wszelako chwili poczuł ciepło jej policzka, ocierającego się o jego własny, odrazu też zrozumiał, że nie ma powodu obawiać się jej stosunku do zakomunikowanej nowiny. Dodało mu to odwagi.
— Pokochasz twojego ojca — rzekł — sympatyczny chłop. Nie lubił nigdy robienia z siebie wielkich rzeczy, bardzo też łatwy jest w obejściu. Prawdziwie artystyczna natura, czy jak wy to tam nazywacie.
Mówiąc tak, przypomniał sobie tuzin czy więcej akwarel, starannie ukrytych pod zamknięciem w jego sypialni; teraz, kiedy syn jego miał zostać poważnym posesjonatem, nie uważał ich już za takie miernoty jak dotychczas.
— Co się tyczy twojej... twojej macochy — rzekł, krztusząc się zlekka przy wymawianiu tego wyrazu — uważam ją za kobietę bardzo subtelną — może nieco przesadna, jak na mój gust — ale prawdziwie przywiązana do Jo. A dzieci — powtórzył — określenie, które jak czuły akord muzyczny dominowało w całem jego usprawiedliwianiu się — to słodkie małe aniołki!
Juna nie mogła wiedzieć, że słowa te były jedynie wyrazem tkliwego ukochania małych dzieci, istot nie-