Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/448

Ta strona została przepisana.

pojęte zdmuchnięcie iskry! Zgaszenie ognia! Ciężkie, brutalne zmiażdżenie, przez które przejść muszą wszyscy, zachowując odważnie jasny wzrok do końca! Mimo, że takie drobne i bez znaczenia są z nich owady! I po twarzy starego Jolyona przemknął błysk, kiedy Soames, szepnąwszy coś inspektorowi, oddalił się bezszelestnie.
Nagle podniósł i James oczy. Dziwny wyraz błagalnej niemocy tkwił w podejrzliwie niespokojnem jego spojrzeniu, zdającem się mówić:
— Wiem, że daleko mi do ciebie...
Pośpiesznie wyciągnąwszy chustkę do nosa, otarł czoło, poczem, pochyliwszy ze smutkiem chudą swoją postać nad trupem, i on także odwrócił się i szybko wyszedł.
Stary Jolyon stał, cichy i milczący jak śmierć, utkwiwszy oczy w zmarłym. Kto wiedzieć może o czem myślał? Czy o samym sobie z owej doby, kiedy włosy jego były ciemne, tak samo jak czupryna młodzieńca, którego trup przed nim leży? O sobie z owego czasu, kiedy walka życiowa zaledwie się dla niego rozpoczynała, długą, długa owa walka, którą tak ukochał?, walka, która zakończyła się już dla tego młodzieńca, nieomal zanim się jeszcze rozpoczęła? O wnuczce swojej i złamanych jej nadziejach? O tamtej innej kobiecie? O dziwnych, godnych litości kolejach tego wszystkiego? O niezbadanej, gorzkiej ironji tego końca? O sprawiedliwości?... Nie istnieje sprawiedliwość dla ludzi, którzy kroczą stale wśród mroków!
A może w przystępie jednego ze swoich nastrojów filozoficznych, myślał: — Lepiej być już poza tem wszystkiem!... Lepiej skończyć już raz z tem, jak biedny ten młodzik! Ktoś dotknął jego ramienia.
Łza zakręciła mu się pod powieką i zwilżyła jego rzęsę.