Po drodze do domu, mijając około wpół do piątej stopnie, prowadzące do Jobsona, spotkał się z Georgem Forsytem, który podsunął mu gazetę wieczorną, mówiąc:
— Masz tutaj! Czytałeś już tę wzmiankę o biedaku Piracie?
Soames odpowiedział lodowatym tonem, że czytał.
George wytrzeszczył na niego oczy. Nie lubił nigdy Soamesa, a teraz uważał go za winnego śmierci Bosinney’a. Soames sprawił to — sprawił to swojem sądowem dochodzeniem prawa własności, doprowadził Pirata do tragicznego pędzenia naoślep w owo fatalne popołudnie.
— Biednego chłopaka — rozważał — tak rozsadzała zazdrość i chęć pomszczenia się, że myśli o tem wypełniały mu głowę, nie słyszał też świstków omnibusu w owe piekielne popołudnie z zasłaniającą wszystko przeklętą mgłą.
Soames doprowadził go do tego! Wyrok wypisany był wyraźnie w oczach George’a.
— Plotą tu coś o samobójstwie — bąknął wreszcie. — Niema w tem za dwa grosze sensu.
Soames potrząsnął głową.
— Nieszczęśliwy przypadek — mruknął.
Zmiąwszy gniewnym gestem gazetę, wsunął ją George do kieszeni. Nie mógł jednak powściągnąć się od rzucenia Soamesowi ostatniej zatrutej strzały.
— Hm? Cóż? Wszystko dobrze u ciebie w domu? Małe Soamesiątko w drodze?
Twarz Soamesa pobielała, niczem marmurowe stopnie schodów, wiodących do Jobsona; wargi jego rozchyliły się jakgdyby do warknięcia, nie odwrócił jednak głowy i pomknął bez pamięci naprzód.
Kiedy wreszcie dostał się do domu, otworzywszy kluczem od zatrzasku drzwi małego oświetlonego przedpokoju, pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mu się w oczy,
Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/453
Ta strona została przepisana.