Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/454

Ta strona została przepisana.

była żonina parasolka z pozłacaną rączką, leżąca na komodzie. Zerwawszy z głowy kapelusz, wpadł do salonu.
Firanki i rolety pozaciągane już były na noc i jasny ogień z cedrowych polan buzował na kominku. Przy jego świetle dostrzegł Irenę, skuloną w zwykłym jej kąciku na sofie. Zamknął cicho drzwi i podszedł do niej. Nie poruszyła się, nie zdawała się dostrzegać nawet jego obecności.
— Powróciłaś zatem? — rzekł. — Dlaczego siedzisz tu pociemku?
W tej samej chwili wzrok padł na jej twarz, tak bladą i nieporuszoną, że zdawało się, jakgdyby krew przestała krążyć w jej żyłach; oczy jej dziwnie wyolbrzymione, przypominały wielkie, szeroko otwarte, zdrętwiałe oczy sowy.
Wtulona w szarem swojem futrzanem okryciu w poduszki kanapy, dziwnie podobna była do tego ptaka, skulonego w miękkiem swojem upierzeniu wpośród drucianego okratowania klatki. Znikła gdzieś giętka, prężna smukłość jej postaci, jakgdyby złamało ją okrutne przeżycie, jakgdyby nie miała już poco być piękną, giętką i smukłe sprężoną.
— Powróciłaś zatem? — powtórzył.
Nie podniosła nawet głowy, ani też nie otworzyła ust i tylko iskierki światła kominkowego ślizgały się po nieruchomej jej postaci.
Nagle spróbowała podnieść się, ale Soames nie pozwolił jej; w tej samej dopiero chwili zrozumiał wszystko.
Wróciła jak zwierzę śmiertelnie zranione, nie wiedząc, dokąd się zwrócić, nie zdając sobie sprawy, co robi. Widok jej postaci, spowitej w futrzane okrycie, był aż nadto wymowny.
Wiedział już teraz napewno, że Bosinney był jej kochankiem; wiedział, że wyczytała wiadomość o jego