Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/455

Ta strona została przepisana.

śmierci — może, podobnie jak on, kupiła gazetę na tym samym, owianym mroźnemi przeciągami, rogu ulicy.
Powróciła więc, z własnej woli, do klatki, z której tak pilno było jej uciec; uświadomając też sobie nagle całą doniosłość tego faktu, pragnął móc zawołać:
— Precz! Zabieraj się z mojego domu z nienawistnem twojem, a tak ukochanem przeze mnie ciałem! Zabieraj się z tą twoją białą jak opłatek, litość budzącą, taką okrutną i taką słodką zarazem twarzą! Precz z nią, zanim jej nie zmiażdżę! Precz z moich oczu! Obym cię nigdy już więcej nie oglądał!
I przy niewypowiedzianych tych słowach wydało mu się, że Irena podnosi się i odchodzi, niby zjawa dręcząca w śnie okrutnym, z którego usiłował się zbudzić — odchodzi w noc mroźną i ciemną, nie spojrzawszy nawet na niego, nie zdając sobie może nawet sprawy z jego obecności.
Jakgdyby w zaprzeczeniu tego, czego nie wypowiedział, wydarł mu się z gardła okrzyk:
— Nie! Zostań tutaj!...
Wykrzyknąwszy te słowa, odwrócił się od niej i usiadł na zwykłem swojem miejscu z drugiej strony kominka.
Siedzieli tak oboje w niemem milczeniu.
W głowie Soamesa kotłowały się myśli: — Dlaczego to wszystko? Z jakiego powodu cierpię tak strasznie? Czem zawiniłem? Niema w tem przecież mojej winy?
I znów spojrzał na nią, skuloną, jak ptak śmiertelnie zraniony, którego biedna pierś gwałtownie podnosi się i opada, w miarę jak uchodzi z niej powietrze, którego biedne oczy patrzą na ciebie, sprawcę strzału śmiertelnego, jaki w nią ugodził, patrzą wolnym, miękkim, zachodzącem już bielmem śmierci wzrokiem, żegnającym wszystko co dobre i piękne — słońce, powietrze i ukochanego towarzysza.