Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/456

Ta strona została przepisana.

Siedzieli tak przy świetle ognia w milczeniu, każde z innej strony kominka.
Dym z płonących polan cedrowych, które Soames tak lubił, zdawał się chwytać go za gardło aż wreszcie nie mógł dłużej wytrzymać. Wyszedłszy do przedsionka, szeroko otworzył drzwi, aby zaczerpnąć nieco chłodnego powietrza, poczem, bez palta i kapelusza, wyszedł na skwer.
Nawpółzamorzony kot, ocierając się o sztachety ogrodowe, przekradał się ku niemu i Soames na jego widok pomyślał:
— Cierpienie! A kiedy mojemu cierpieniu nastanie kres?
Przy frontowych drzwiach przeciwległego domu stał znajomy jego, niejaki Rutter, ocierający buty z błota i zdający się ruchem tym mówić:
— Jestem tutaj panem.
Soames, nie zatrzymując się, poszedł dalej.
Zdaleka, w przejrzystem powietrzu dzwony kościoła, w którym on i Irena brali ślub, huczały rozedrgane i zagłuszające wszelkie odgłosy ruchu ulicznego. Nagle ogarnęła go gwałtowna chęć upicia się mocnym jakimś napojem, do bezpamięci albo do szału. Gdybyż mógł wydrzeć się z własnej skóry, z omotującego ją nierozerwalnie oprzędu, który po raz pierwszy uczuł dokoła siebie. Gdyby mógł zżyć się z myślą: — Rozwiedź się z nią! Zapomniała o tobie! Zapomnij ty o niej!
Gdybyż tylko mógł uledz głosowi serca: — Pozwól jej odejść! Dość się nacierpiała! — Gdyby zdolny był urzeczywistnić gorące pragnienie: — Uczyń z niej twoją niewolnicę — masz ją teraz w twojej mocy!
— Gdybyż tylko potrafił przejąć się nagłem olśnieniem: — Co cię to wszystko obchodzi? — Zapomnieć się na chwilę, zapomnieć, że to co zrobił, ma znaczenie,